poniedziałek, 11 lipca 2016

Prowincja północna

Trzeciego dnia pobytu na Sri Lance opuszczamy Negombo i pociągiem podmiejskim docieramy do Colombo. Tu na miejscu kupujemy bez problemu bilety na kolejny przejazd, tym razem na sam koniec wyspy czyli do Jaffny.


Północ Sri Lanki zamieszkana jest głównie przez Tamilów, czyli ludność pochodzącą z południa Indii, która to została sprowadzona przez Brytyjczyków na Sri Lankę do pracy na plantacjach herbaty. Do niedawna obie nacje - Tamilowie i Syngalezi (rodowici Lankijczycy) prowadzili między sobą wojnę domową, która ostatecznie została zakończona. Mimo to większość armii Sri Lanki zajmuje swoje pozycje na północy kraju jednocześnie "okupując" ziemie należące do społeczności lokalnej. W armii Sri Lanki służą głównie Syngalezi ale Tamilowie także mogą być żołnierzami lecz stacjonują tylko na południu kraju. Służba w armii trwa 22 lata i polega na przebywaniu w często zmieniających się lokalizacjach. Z tego też powodu północ wyspy jest silnie zmilitaryzowana i wiele terenów jest niedostępnych dla turystów szczególnie na jego strategicznych krańcach. Nie wpływa to jednak znacząco na komfort podróżowania, ani w niczym nie przeszkadza w turystyce. Obcokrajowcy są mile widziani i bardzo dobrze traktowani. Praktycznie nie spotkaliśmy się z żadną próbą oszustwa, podawania zawyżonej ceny czy jakiegoś kantowania. Ponieważ na północy nie ma zbyt wiele do zwiedzania, a sam region jest bardzo suchy i upalny to  ruch turystyczny jest tu niewielki. Z tego powodu nie ma w Jaffnie zbyt wielkiego wyboru noclegów. Są one drogie gdyż to zazwyczaj hotele, choć o zróżnicowanym poziomie świadczonych usług. Pierwszą noc zaraz po opóźnionym przyjeździe do Jaffny spędziliśmy w hotelu Clock Tower, którego nie polecamy. Informacje podane na booking.com nawet w połowie nie odzwierciedlały tego co zastaliśmy na miejscu. Następnego dnia po odespaniu podróży i szybkim śniadaniu na mieście ruszyliśmy na poszukiwania lepszego noclegu. Tym razem poszliśmy kierując się informacjami z LP do hotelu Pillaiyar.



Tu po wynegocjowaniu ceny przenieśliśmy nasze plecaki a resztę dnia poświęciliśmy na wycieczkę po mieście, lokalnym targowisku, oraz w poszukiwaniu sklepów a alkoholem.



Kolejny dzień postanowiliśmy spędzić na wycieczce do najbardziej odległej hinduistycznej świątyni zlokalizowanej na wyspie Nainativu. Za pomocą autobusu a następnie promu przedostaliśmy się w ciągu 2h w zaplanowane miejsce.



Podczas zwiedzania świątyni należy być boso oraz bez nakrycia głowy. Ponieważ panował tam nieznośny upał a słońce świeciło z pełna mocą nie zabawiliśmy na tym terenie zbyt długo, tym bardziej że nie było możliwości zwiedzenia świątyni w środku. Zrobiliśmy jedynie kilkanaście zdjęć (choć teoretycznie nie było wolno). Niestety nie mamy z tego pobytu żadnych zdjęć bo wszystkie pliki okazały się uszkodzone akurat z terenu świątyni (sic!) Po wyjściu na zewnątrz poszliśmy zobaczyć kolejną świątynię- tym razem buddystyczną. Na miejscu okazało się, że za oglądanie należy wnieść opłatę w wysokości 500R wiec zrezygnowaliśmy i obejrzeliśmy co było możliwe tylko z zewnątrz. Przed zmierzchem wróciliśmy do hotelu tak by mieć czas na spakowanie się, przejrzenie zdjęć i omówienie dalszej podroży. Zdecydowaliśmy, że jedziemy następnego dnia do Mannar na północnym zachodzie wyspy.
Po dotarciu na miejsce zamieszkaliśmy w Baobab Gh.



Popołudnie wykorzystaliśmy na spacer, uzupełnienie dzienników oraz "wyprawę" do sklepu monopolowego po piwo. Tu po raz kolejny spotkaliśmy się z sytuacją, gdy dobrze mówiący po angielsku człowiek  zaprasza nas  do siebie. Po zakupie piwa poszliśmy do niego do domu. Tu zostaje nam przedstawiona cała rodzina a nasz gospodarz częstuje nas nie najlepszą, ale za to bardzo słodką oranżadą (paskudztwo!). Na szczęście jego siostra zabiera prawie pełną butelkę i rozlewa napój swoim dzieciom. Konwersacja jest dość głupkowata i sprowadza się jedynie do opowieści jak to Tamilom ciężko wydostać się za Sri Lanki i otrzymać inną wizę niż Indyjska. Po niecałych 5min nasz gospodarz mówi wprost, że chce nas prosić o adres i kontakt. Ponieważ nie widzę w tym żadnego zagrożenia spełniam jego prośbę, jednocześnie obiecując sobie, że już ani razu nie damy się nabrać na takie zaproszenie. Po co im to i do czego nie wiem, ale przestrzegam.
Kolejnego dnia wypożyczamy skuter i jedziemy na wycieczkę do Adam's bridge, czyli naturalny półwysep, wyspy i płycizny łączące Sri Lankę z Indiami. Dawniej pomiędzy oboma krajami kursował prom jednak od lat 80-tych został skasowany. Infrastruktura popadła w ruinę a pirs, z którego odpływały promy zeżarła rdza. Na miejscu zastajemy pracujących marynarzy, którzy spawają jakieś elementy zdezelowanego pirsu.





Już w początkowych latach XX wieku Anglicy zamierzali wybudować w tym miejscu most, mający na stałe połączyć Sri Lankę z Indiami. Niestety wybuch I wojny światowej pokrzyżował te plany i most nigdy nie powstał. Obecnie nadal rozważa się ten pomysł, lecz z powodów politycznych nie ma on na razie szans na realizację. Rząd oraz społeczność rodowitych Lankijczyków obawia się, iż stałe połączenie z Indiami może wzmocnić dążenia niepodległościowe Tamilów lub wzrost ich napływu na wyspę co by oznaczało w zasadzie to samo. Nie ma więc mostu, ani promu są za to tory donikąd...


Podczas gdy słońce praży niemiłosiernie my spacerujemy po okolicznej plaży, podziwiamy widoki, pracujących rybaków oraz kobiety patroszące i krojące ryby. Staramy się podejrzeć jak wygląda ich ciężka i monotonna praca.



Zmęczeni upałem i spaleni słońce wracamy do Gh i staramy się ochłodzić zimnym prysznicem. Niestety skutki przegrzania będą dawały nam się we znaki jeszcze długo... a spalona skóra będzie piekła przez kolejne kilka dni. Nauczka z dzisiejszego dnia jest prosta - nie ma żartów ze słońcem na Sri Lance!

Zdjęcia z Jaffny i Mannar

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz